poniedziałek, 25 czerwca 2018

Dumni po zwycięstwie, niesprawiedliwi po porażce!




W ogóle nie dziwi mnie to, że nasz sędzia – Szymon Marciniak, coraz odważniej pnie się na sędziowski szczyt. Dlaczego? Przecież pochodzi z kraju, w którym każdy jest ekspertem od oceniania i na każdym kroku ma okazję spotkać się z mistrzami w swoim fachu. Najlepszym przykładem ''polskiej szkoły oceniania'' jest rozliczanie reprezentacji narodowych na dużych turniejach. Gdy reprezentacje odnoszą sukcesy, to Polacy wnoszą się ze swoim patriotyzmem pod niebiosa i duma wypełnia nasz kraj od Podhala po Bałtyk. Natomiast jeśli przychodzi porażka, to zamiast wsparcia ''kibice'' serwują gorzką pigułkę i mimochodem chowają Orzełka w kieszeni.


Na sam początek pragnę dodać, że mój felieton nie uogólnia całego narodu oraz nie jest w żaden sposób związany ze stereotypami. Jeśli jesteś wierny i dumny z reprezentacji po każdym meczu, ten tekst na pewno Ci się spodoba. Jeśli jednak plujesz na piłkarzy po wczorajszej porażce, to wiedz, że jesteś jego adresatem.


Pociągowa loża szyderców
Niedziela 24.06.2018 r., godzina 19:37. Wsiadam w Warszawie Centralnej do pociągu TLK relacji Przemyśl-Gdynia Główna. Zajmuje swoje miejsce w przedziale, a moimi towarzyszami okazuje się grupa starszych, wesołych ludzi wracających z Krakowa. Fajnie. Nie spodziewałem się jednak, że po ponad trzech godzinach będę opuszczał pociąg w gdańskim Wrzeszczu sfrustrowany. Mój plan na drogę był prosty – dobry kryminał i tekstowa relacja z meczu na jednym z portali. Jednak o czytaniu nie było w ogóle mowy, gdyż moi współpasażerowie postanowili wytwarzać hałas przypominający startujący samolot. Na domiar złego okazało się, że wesoła grupa liczy sobie kilka przedziałów i całą podróż spędzili na chodzeniu między nimi, piciu wina i na wytwarzaniu dzikiego śmiechu. Kiedy okazało się, że starszy pan zabawiający słabymi żartami swoje koleżanki, będzie oglądał mecz na telefonie, ucieszyłem się. Jednak były to miłe złego początki. Oczywiście od pierwszej minuty meczu zaczął się alternatywny komentarz moich biesiadników, który polegał na wytykaniu Polakom nawet krzywych kroków stawianych na murawie w Kazaniu. Wynik meczu jest wszystkim znany, więc przejdę od razu do meritum tej historyjki, czyli zachowaniu po tym, jak Kolumbia wyszła na prowadzenie 3:0. Wtedy w każdym ze współpasażerów włączył się specjalista komentator-analityk-malarz-akrobata. Analizy wyciągnięte z kapelusza, ogrom krytyki w stronę Orłów Nawałki, żarty rodem z podstawówki i chore teorie – to wszystko z minuty na minutę podnosiło mi ciśnienie. Postanowiłem nawet włączyć muzykę w słuchawkach, ale ich małpie odgłosy godowe zakłócały nawet mocne, alternatywne brzmienie. Prawdziwy dramat zaczął się, gdy trafili na internetowe memy i dzielili się nimi zresztą przedziału, wywołując śmiech skuteczniej niż Benny Hill. Widziałem w tych ludziach idealny przykład rodaków, którzy lubią zabierać głos w chwilach, gdy bezkarnie można sobie ponarzekać i zmieszać dobro narodowe z błotem. Byli oni również idealnym przykładem hipokryzji, gdyż swoim zachowaniem nie szanowali współpasażerów i zostawili po sobie ogromny syf (butelki po winie czy pudełka po margarynie), a boję się myśleć jakby ci sami ludzie zareagowali, gdyby tak jak oni zachowywał się ktoś z mojego pokolenia. To jednak temat na inny felieton.

Historia lubi się powtarzać
Futbol oglądam od równych dziesięciu lat, gdyż moim pierwszym turniejem było EURO 2008. Pamiętam nadzieję związaną z naszym debiutem na mistrzostwach starego kontynentu, duże oczekiwania i poznawanie tajników piłki nożnej w gazecie ''Bravo Sport''. Jednak balonik szybko pękł, a wypłynęło z niego gorzkie rozczarowanie i narodowy gniew na reprezentację oraz pewnego angielskiego sędziego. Podobnie było w trakcie eliminacji do mundialu w południowej Afryce. W 2012 roku doczekaliśmy się turnieju marzeń, który miał być ogromną szansą dla naszych piłkarzy. Jednak w najsłabszej grupie jaką można było sobie wymarzyć, nasza reprezentacja spisała się wyjątkowo źle i szybko pożegnała się z własną publicznością. Pamiętam, że po meczu z Czechami ogarnął mnie ogromny żal, który wylałem w mało profesjonalny sposób na swoim piłkarskim blogu. Tekst usunąłem następnego dnia z samego rana, gdyż było mi wstyd. Było mi wstyd, że zachowałem się tak niesprawiedliwie, jak większość rozczarowanych rodaków. Był to mój ostatni raz, gdy pisałem o sporcie targany emocjami. Nasza reprezentacja nie podniosła się po tej porażce i dwa lata później Mundial znów odbył się bez obecności biało-czerwonych. Wtedy rozpoczęła się nowa era w polskim futbolu – Era Nawałki, która niestety pewnie zakończy się w czwartek. Polska pokonała Niemcy, awansowała do europejskiego czempionatu i we Francji zagrała lepiej niż dobrze. To wszystko przełożyło się na to, że Adam Nawałka i jego piłkarze stali się narodowymi bohaterami, a my staliśmy się dumnym ze swojej reprezentacji narodem. Jeszcze bardziej dumni byliśmy na początku czerwca, gdyż przecież nasze Orły awansowały pierwszy raz od 2006 roku na najważniejszą imprezę z pierwszego miejsca i trafiły do pozornie łatwej grupy. Balonik został napompowany ponownie i tym razem jeszcze bardziej niż na wcześniejszych imprezach. Dlatego pękł z jeszcze większy hukiem, a historia znów się powtórzyła. Polacy (nie wszyscy, ale większość) znów pokazali, że są narodem, który gloryfikuje w momencie wygranej i wyciera podłogę w chwilach porażki. Niestety.

Stało się
Polacy przegrali dwa pierwsze mecze w dość słabym stylu i jako pierwsza europejska drużyna pożegnali się z tegorocznymi mistrzostwami globu – prawda. Jednak nie mamy powodów do wstydu, gdyż powinniśmy się cieszyć, że w ogóle na tym Mundialu zagraliśmy. Biało-czerwoni wygrali wymagającą grupę eliminacyjną i w dobrym stylu wrócili po dwunastu latach na piłkarskie salony. Turniej nam nie wyszedł, ale nie możemy zapominać o tym, ile pracy włożono w to, by w Rosji się pojawić. Ile minut ciężkiej gry, ile kropli polotu i ile wysiłku włożyli ci piłkarze, by teraz być bohaterami żałosnych żartów i przedmiotami analizy ekspertów spod sklepu. Zamiast tego, należy im się wsparcie, gdyż skoro my jesteśmy zawiedzeni, to należy sobie wyobrazić, co czuć muszą oni. Oczywiście zaraz ktoś rzuciłby argument, że przecież dostaną za to pieniądze i szczęśliwi wrócą do klubów. Nieprawda. Ich sportowy głód nie został zaspokojony, a ich sportowe ego otrzymało ogromny cios. Zrobili wszystko, by zadowolić swoich kibiców, a ci odwdzięczają się im rywalizacjami na najlepsze prześmiewcze obrazki o nich. Na miejscu piłkarzy w ogóle nie przeglądałbym portali społecznościowych w najbliższym czasie, a tym, którzy jednak trafią na negatywy pod swoim adresem, polecam fragment jednej z piosenek zespołu Coma – ''I po co czytasz komentarze sfrustrowanych miernot? Niech się durnie trują jadem, oszczędź sobie złego''. A Wam drodzy kibice, którzy wspieracie dobro narodowe jakim jest polska kadra bez względu na wynik – bardzo dziękuję. Natomiast tych, którzy teraz wylewają pomyje i kibicują jedynie w chwilach triumfu, zostawiam z pewną refleksją – czy naprawdę jesteście ciągle mistrzami świata w tym co robicie? 

niedziela, 3 czerwca 2018

Zostań na brzegu albo trafisz na drugi brzeg!


W maju woda zabrała ze sobą ponad sześćdziesiąt istnień. Oczywiście jednym z głównych powodów tego śmiertelnego żniwa jest alkohol, ale najpoważniejszym zagrożeniem jest po prostu brak wyobraźni. Mimo ciągłych informacji dotyczących kolejnych utonięć, ludzie pchają się do wody niczym komary do światła. Kończy się to niestety tragicznie.

Nasze ciała nie są nieśmiertelne
Wystarczy włączyć pierwszą lepszą stację informacyjną, a na pasku znajdziemy wzmiankę o kolejnym utonięciu. Wystarczy włączyć radio, by posłuchać o tym, jak morze ''zabrało'' kolejną duszę. Jednak mam wrażenie, że ludzie wpuszczają taką informację jednym uchem, a wypuszczają drugim, skupiając się na reklamie środka piorącego, zamiast na swoim życiu. Taka postawa jest związana z tym, że duża część społeczeństwa nie jest świadoma kruchości swojego życia. Wiążę się to z pewnym poczuciem nieśmiertelności naszego ciała, co oczywiście jest tylko pozorem. Jak to możemy sobie pozwolić na śmierć, skoro rachunki jeszcze nieopłacone, deadline projektu w pracy się zbliża i za dwa tygodnie mundial w Rosji? No właśnie możemy. W takim razie siedź na plaży bez wchodzenia do morza, skoro nie chcesz oglądać mistrzostw z sektora niebo. Leż i się opalaj, bo zawsze lepiej mieć piasek w majtkach niż pogrzeb za trzy dni.

Przełom maja i czerwca to nie pora na kąpiele
Boże Ciało – ostatni dzień maja, tłumy w Parku Reagana zwiastują oblężenie plaży Brzeźno. Dochodzę na molo, a tam setki osób pluskają się w wodzie. Grymas zniesmaczenia na mojej twarzy nie był wywołany tym, że jeszcze niedawno hektolitry ścieków wpływały kilka kilometrów dalej, ale tym, że ci ludzie znajdują się w wodzie, mimo iż na plaży nie ma choćby jednego ratownika. Dodatkowo duże grono fanów zyskało skakanie do wody z molo, a każdy skok był nagradzany żwawym aplauzem zgromadzonej publiczności. Wśród korzystających z uroków Bałtyku, mnóstwo dzieci, które z aprobatą rodziców pływają, skaczą do wody i wesoło szaleją. Generalnie igranie ze śmiercią pod płaszczykiem wszechobecnej sielanki dnia wolnego. Nikt nie pamięta o tym, że ratownicy na plażach pojawiają się dopiero w lipcu, ewentualnie w połowie czerwca. Duża część tych osób pamięta natomiast o piwku na odwagę, czy o tym, że barierki blokujące wejście na zamkniętą część molo da się przeskoczyć. Hulaj dusza, piekła nie ma.

Mniej alkoholu i brawury
Co zrobić, by zatrzymać tę karuzelę śmierci? Po pierwsze - mniej alkoholu. Jeśli już nie wyobrażasz sobie dnia na plaży bez ''browarka'', to zostań na brzegu i pij do woli. Skoro po alkoholu mamy problemy z chodzeniem prosto, to wyobraź sobie, co będzie, gdy dodamy do tego falowanie i miękki piasek. Pamiętaj, że stare ludowe porzekadło mówi, że pijany człowiek potrafi się utopić choćby w łyżeczce wody. Czym jest łyżeczka wody przy morzu? Tym co godzina przy wieczności. Po drugie – mniej brawury. Nie jesteś superbohaterem, Twoje ciało jest śmiertelne. Nie ma nic imponującego w skoku z molo do wody. Uwierz, że wzbudzi to więcej jęków zażenowania niż zachwytu. Dopłyniesz dalej niż reszta plażowiczów? Nic szczególnego, rok temu nasz rodak przepłynął Bałtyk wpław. Będziesz imponował zdolnościami pływackimi po kilku piwach? Super, znajomi na stypie też wezmą kilka głębszych ku Twojej pamięci (i głupocie). Będziesz nowoczesnym, wyluzowanym rodzicem i wpuścisz dziecko do morza, mimo nieobecności ratowników? Nie płacz później przed kamerami, że Bałtyk zabrał Ci dziecko. Sam je oddałeś.

Więcej wyobraźni
Już wiemy, czego na plażach robić nie można. W takim razie, co należy robić, by okrutne statystyki malały? Przede wszystkim należy użyć więcej wyobraźni. Gdyby ludzie z niej korzystali, to byśmy mieli mniej utonięć, ale także mniej wypadków drogowych itp. Pomyśl o tym, co usłyszałeś w radiu czy zobaczyłeś w telewizji i wyobraź sobie, co może stać się, gdy wejdziesz do morza, mimo że ''przez słońce te kilka piwek Cię już porobiło''. Włos się zjeżył na karku? O to chodzi. Musimy wyobrażać sobie różne scenariusze naszego postępowania, a na pewno wiele głupich pomysłów zostanie pomyślnie zweryfikowanych przez nasz rozum. Pamiętaj też o innych. Twój skok z molo i niefortunny upadek może pozbawić kogoś matki, ojca, syna, córki, brata, siostry itp. Wszyscy mamy bliskie osoby, swoje życie, plany, marzenia i cele. Nie pozwólmy, by przez głupi impuls, nasze istnienie rozkładało się w wodach Bałtyku niczym ścieki z Motławy. Nie pozwólmy, by do wód Bałtyku dolały się łzy naszych bliskich. Lepiej utopić smutki w szklance wódki, niż swoje życie w Bałtyku.